S/Y OCEANIA - 35 LAT W SŁUŻBIE NAUKI
20 grudnia 1985 roku podniesiono banderę na S/Y Oceanii




Pierwszy Kapitan Statku Naukowo Badwczego OCEANIA.
Marek Marzec

POKŁON

      Przyglądając się przez kilka lat pracy polskich oceanografów, biologów morza, geografów, badaczy, którzy przebywali na pokładzie OCEANII, dzisiaj z szacunkiem pochylam przed nimi głowę. Byli to w większości fanatycy morza i swojej pracy. Często w sztormach, w czasie przechyłów statku, w deszczu, pośród pól lodowych opuszczali do wody przyrządy pomiarowe, siatki planktonowe, dragi, czerpaki. Zmarznięci, mokrzy czekali na wyniki badań czy połowów.

POTRZEBA

      Wszystko na ziemi, moim zdaniem, zależy od Pana Boga i od człowieka. Człowiek może dużo, o ile chce. Zebrała się przed laty na wybrzeżu gdańskim grupka entuzjastów. Będziemy badali morze – powiedzieli. Zorganizowali w Sopocie Zakład Oceanologii Polskiej Akademii Nauk. Zaczęli badać przybrzeżne wody Bałtyku. Jacht „Sonda” pozwolił na rozszerzenie terenu badań. Popłynęli na nim prowadzić badania w Senegalu. Wrócili pełni zapału i pomysłów. Zakład był dla nich za mały. Zmienili więc nazwę na Instytut Oceanologii. „Sonda” też okazała się za mała. Zaczęli marzyć o większej jednostce. „Prezydium Polskiej Akademii Nauk przychyliło się do projektu budowy niedużego statku badawczego, przystosowanego do badań Morza Bałtyckiego i przyległych do Europy wód oceanu”. Czasy nie były łatwe. Brakowało pieniędzy. Paliwo było drogie. Narodził się więc pomysł, aby zbudować jednostkę, która w jakiś sposób uwzględni istniejącą rzeczywistość. „Na zamówienie Instytutu, znany projektant inż. Zygmunt Choreń zaprojektował w tym celu statek żaglowy o nowoczesnych rozwiązaniach konstrukcyjnych. Nowością na skalę światową było wykorzystanie silników hydraulicznych do podnoszenia i opuszczania dużych żagli. Dzięki temu, zmniejszono znacznie ilość załogi stałej, powiększając skład ekipy naukowej. Przy minimalnej obsłudze statek ten miał umożliwić kilkunastoosobowej grupie naukowców sprawne prowadzenie badań w morzu. Ważna była duża autonomia pływania, zasięg obejmujący cały Bałtyk, Pn. Atlantyk i rejony Arktyki europejskiej oraz niski koszt eksploatacji w porównaniu z klasycznymi statkami badawczymi o podobnych rozmiarach i możliwościach. Budowę statku podjęła się w 1983 roku, Stocznia im Lenina w Gdańsku. Ze względu na nietypowy charakter jednostki oraz brak w tych czasach możliwości importu potrzebnych urządzeń, budowa napotykała na wiele trudności, jednak zaangażowanie Stoczniowców i Pracowników Instytutu pozwoliło zakończyć ją i 20 grudnia 1985r podnieś banderę”.
Tak napisał w artykule o OCEANII Jacek Wyrwiński.
W czasie budowy statku był Dyrektorem Technicznym w Instytucie. To on nakręcał wszelkie sprężyny mechanizmu zwanego budową statku naukowo badawczego. Dyrekcja Instytutu przyjęła mnie do pracy w charakterze kapitana powstającej jednostki.

BUDOWA

LINY

      W tym czasie w kraju zakłady przemysłowe miały zarządy komisaryczne. Były to osoby wojskowe, które trzymały się ściśle otrzymanych rozkazów. Wspaniały Jacek Wyrwiński wysyłał mnie często w delegacje, abym załatwił dostawę części potrzebnych do budowy. Zaczęło się od lin stalowych, które miały przytrzymywać maszty. Ze stoczni dostałem dokładną instrukcje jakie liny są potrzebne i gdzie mam je załatwiać. Otrzymałem ponadto notatkę:
„Ponieważ „Metalzbyt Bytom” oraz fabryki Lin i Drutów odpowiedziały negatywnie na nasze zamówienia, to należy odwiedzić fabryki we Włocławku, Częstochowie, Zabrzu i Bytomiu.”
Pojechałem. Z Komisarzami nic nie mogłem załatwić. Z Dyrektorami też nie. Dopiero Z-ca Dyr. ds. Produkcji był ludzkim człowiekiem. Pamiętam co powiedział mgr inż. Jerzy Kozubek w Zabrzu:
- Nie mamy, nie możemy produkować, ale dla takiego statku zrobimy.
I ZROBILI !

POMPY

      Starszym mechanikiem, który swoją wiedzą, doświadczeniem, zaradnością i entuzjazmem, przewyższał wszystkich znanych mi mechaników był Kaziu Tomkowicz, Potrzebował dwie pompy. A jeżeli On czegoś potrzebował, to musiało być. Pojechałem (z delegacją) do Bydgoszczy do fabryki, która takie pompy produkowała.
- Pan wie, że jest stan wojenny? Zapytał jeden z sympatycznych inżynierów, który siedział za biurkiem.
- Wiem – odpowiedziałem.
- Tak więc, proszę pana - nie ma mowy, nie da się tego załatwić w dzisiejszej sytuacji. Komisarz się nie zgodzi. To niemożliwe – powiedział drugi pan siedzący przy sąsiednim biurku (Dział Sprzedaży).
- Ale ja nie poszedłem do Komisarza tylko przyszedłem do panów – powiedziałem.
- Może uda się w jakiś sposób kupić, czy też dostać jakoś te pompy. To tylko dwie - prosiłem. W rewanżu zapraszamy na kilkugodzinny rejs OCEANIĄ po Bałtyku, jeżeli uda się ją zbudować. Ale bez pomp się nie uda.
- Gdyby pan miał stare pompy moglibyśmy podmienić je na nowe – powiedział trzeci pan zza trzeciego biurka.
- Nie mam – odpowiedziałem.
- Może uda się panu przynieść nam dwie tabliczki znamionowe; mogą być zardzewiałe, zerwane ze starych pomp? – zapytał.
- Może znajdę na stoczni takie tabliczki, ale to potrwa a te pompy są już teraz nam bardzo potrzebne - powiedziałem.
- Ale u nas tu, w zakładzie na złomowisku widziałem starą pompę, a może i dwie - powiedział mężczyzna stojący przy drzwiach, przysłuchujący się nasze rozmowie – i te pompy mogą mieć takie tabliczki.
- Jeśli tak będzie to sprawę da się załatwić. Tylko odbiór w Toruniu – poinformował mnie pracownik zza biurka.
Trzy dni później pompy były na statku. Obietnicę z krótkim pobytem w morzu na OCEANII dotrzymaliśmy.


SZYBA WIRUJĄCA

      Podobnie było z szybą wirującą. Stocznia zażyczyła sobie takie urządzenie, by zamontować je na przedniej szybie sterówki. Nieduży silniczek, wprawiał w ruch obrotowy okrągłą szybkę i wówczas siła odśrodkowa odrzucała z niej krople wody, umożliwiając dobrą widzialność w czasie deszczu. Produkowano takie szyby w Bydgoszczy. Pojechałem. Produkcję dużych i małych takich urządzeń dawno zaprzestano. A mniejsze już wszystkie sprzedano. Też dawno. Powiedziałem, że pomodlę się do Świętego Antoniego, patrona rzeczy zagubionych, może pomoże. Uśmiechnęły się panie w dziale magazynów. ale zgodziły się, abym z magazynierem przeszukał dość obszerną halę z wieloma półkami. Szukaliśmy. Trwało to dosyć długo, ale na najwyższej półce w ciemnym rogu magazynu, znaleźliśmy, taką szybę, o jaką nam chodziło. Nie wiem, jak te miłe Panie załatwiły sprawy papierkowe, bo był nadal stan wojenny i u nich też nie można było nic zrobić. Niemniej po kilku dniach szybę mieliśmy gotową do montażu.

ŚWIATŁA

      OCEANIA miała być żaglowcem. Międzynarodowe Przepisy o Zapobieganiu Zderzeniom na Morzu, nakazywały, by żaglowiec płynący w nocy pod żaglami, na szczycie masztu, obok innych przepisanych świateł, miał zapalone dwa światła, widoczne dookoła widnokręgu. Jedno nad drugim: zielone nad czerwonym.
- Będziecie płynąć pod żaglami w przechyle – mówił inżynier. – Czy tak? – Tak odpowiedzieliśmy z Jackiem. W związku z tym muszą być inne szkła obudowy żarówek, aby z jednej strony nie świecić w niebo, Panu Bogu po oczach, a drugiej nie płoszyć w wodzie rybek. - Powiedział obrazowo. Naszkicował beczkowaty kształt obudowy, z wystającymi równolegle krawędziami. To ma wyglądać mniej więcej tak - Dodał wymiary i zakończył wywód. Gdzie można coś takiego znaleźć – głowiliśmy się z Jackiem. Huta szkła w Sandomierzu nic podobnego nie robiła. - Może w Jeleniej Górze – poradzono przez telefon. Jacek dał mi delegację i pojechałem. Sympatyczny dyrektor huty szkła, przyjął mnie bardzo miło. Poczęstował słodyczami, kawą i lampką dobrego wina. Jednak nie produkują takich przedmiotów po które przyjechałem. Rozmowa zbliżała się do końca. Trudno, może zrobią coś takiego w innym zakładzie.
– Zapali pan? – Zapytał dyrektor po kawie. Podziękowałem. – Nie palę – powiedziałem.
- Nie będzie panu przeszkadzało jak zapalę?
Powiedziałem, że nie. Sięgnął po popielniczkę. Zrobiona z grubego szkła, w kształcie beczółki, trochę większa niż zwykłe popielniczki. Dno z grubego szkła jak i ścianki. A ścianki w takim kształcie jak narysował to nasz inżynier. Poprosiłem o linijkę. Wymierzyłem beczko-popielniczkę, porównałem z wymiarami które podał nasz specjalista od świateł. Zgadzały się co do centymetra. Tylko to dno nie było potrzebne.
- Panie dyrektorze, czy można odciąć to denko?
- Bez problemu, na poczekaniu. To by się panu nadawało, zapytał?
- Tak, bardzo, wymiary się zgadzają, kształt też – powiedziałem.
- Ile tego panu potrzeba?
- Dwie sztuki.
- Zrobimy panu cztery.
Zrobili w ciągu godziny. Wracałem do Gdańska w pogodnym nastroju wioząc cztery obudowy do świateł nawigacyjnych.
- To jest to, o co nam chodzi – powiedział inżynier. Wymierzył, było dokładnie takie, o jakie mu chodziło.
– Jak pan to załatwił? – dopytywał. Tak od ręki, w ciągu jednego dnia?
- Udało mi się – odpowiedziałem, nie wchodząc w detale.


NABRZEŻE


Takie to było początkowo nadbrzeże
      Od Zarządu Portu w Gdańsku otrzymaliśmy miejsce przy nabrzeżu, gdzie statek ma w przyszłości cumować, odpoczywać po trudach podróży - Nabrzeże Bytomskie. Z wesołymi minami jedziemy zobaczyć jak ono wygląda. Obraz nędzy i rozpaczy. Drewniana konstrukcja przykryta, mocno spróchniałymi grubymi deskami. Do tego deska od deski w odległości metr, dwa, nieraz pięć metrów. Nie było nam wesoło. Próbujemy znaleźć firmę, tartak, instytucję, która może sprzedać nam potrzebne drewno. Kilka desek, kilkanaście – mogą sprzedać ale więcej nie mają. My potrzebujemy kilka setek takich desek. Pomyślało nam się, że może Dyrekcja Lasów Państwowych w Gdańsku może nam pomóc. Telefonuję do Dyrekcji. Jakiś mężczyzna odbiera telefon.
– Słucham – powiedział.
Ja, bez wiary w sukces mówię:
- Mówi kapitan Marzec. Polska Akademia Nauk buduje statek naukowo badawczy. Potrzebne są deski na nabrzeże. Czy można liczyć na waszą pomoc? - Jakie deski i ile? – padło pytanie. Podałem wymiary i ilość sztuk. - Na kiedy? - zapytał pan po drugiej stronie słuchawki. – Dzisiaj jest piątek, może być na poniedziałek? – zapytałem.
- Gdzie trzeba je dostarczyć? – padło pytanie. – Na Nabrzeże Bytomskie – wyładować jak najbliżej wody.
- Tak jest towarzyszu, a towarzysz tam będzie?
- Będę – odpowiedziałem.
- To ja też przyjadę, około południa. – zakończył rozmowę.

      W poniedziałek, jak było ustalone, duży samochód z przyczepą zajechał na plac. Ktoś z naszej załogi podszedł do samochodu i przekazał wiadomość, że kapitan Marzec zaraz podejdzie, że można wyładowywać towar. Wyładunek przebiegł sprawnie. Otworzono boczne klapy i z hydraulicznie podniesionych w ukosie przyczep, zsunęły się piękne, tak nam potrzebne deski. Z długopisem w dłoni podszedłem do samochodu.

Brygada budowlana
- Przepraszam – powiedziałem, któremu z panów mam pokwitować odbiór? – Sympatyczny pan w zielonym mundurze służby leśnej powiedział, że jemu. Podpisałem. – - Tu miał być kapitan, towarzysz Marzec – powiedział. – To ja jestem kapitanem Marcem. – To ja z panem rozmawiałem w piątek? – zapytał. – Ze mną – odpowiedziałem. – A ja myślałem, że rozmawiam z towarzyszem Marcem z komitetu wojewódzkiego PZPR. – Ja też tak pomyślałem, że pan mnie z kimś pomylił, bo ja w życiu nie należałem do żadnej organizacji i nikt do mnie nie mówił „towarzyszu”. Pomyślałem, żeby panu to wtedy powiedzieć, ale chodziło o bardzo potrzebne nam deski. Dziękuję, że pan je przywiózł. - Zapraszam na kilkugodzinny rejs OCEANIĄ po zatoce.
Nie pamiętam czy skorzystał z zaproszenia.
      Budowaliśmy je siłami pierwszej załogi OCEANII. Zbudowaliśmy solidnie i przez pierwsze lata statek miał tu spokojną przystań. Daleko jednak trzeba było płynąć do wyjścia z portu i daleko było aby dostać się do centrum Gdańska. Ale było to miejsce!

PENSJE DLA ZAŁOGI

      Była już grupa ludzi nazwana „Załoga Statku R/V Oceania”. Trzeba było ustalić dla niej stawki wynagrodzenia, czyli miesięczne pensje jakie otrzyma każdy z załogi, w zależności od zajmowanego stanowiska. Poprosiliśmy o listy płac jakie mają załogi pracujące na statkach w Polskich Liniach Oceanicznych (w Gdyni) i w Polskiej Żegludze Morskiej (w Szczecinie). Na tej podstawie stworzona została dla naszej załogi lista, która proponowała stawki większe od PLO i mniejsze od PŻM. W PZM-ie załogi zarabiały najwięcej. Wypośrodkowaliśmy. Teraz należało zawieź tę listę do ministerstwa w Warszawie z prośbą o zatwierdzenie. Po wcześniejszym ustaleniu terminu z Panią minister, pojechał Pan Jacek z Panią Księgową na rozmowę. Czekali na korytarzu w ministerstwie znacznie dłużej niż powinni. Podobno coś na ten temat nawet powiedzieli. Wrócili na tarczy, z podartą przez (podobno niesympatyczną) Panią Minister listą i oświadczeniem, że wszystko jest źle i że nie mają w ogóle pojęcia… Smutno się nam zrobiło, jednak powinniśmy działać dalej. Napiszemy nowe propozycje, ale jakie? Padła propozycja aby znacznie zmniejszyć nasze oczekiwania co do wysokości naszych wynagrodzeń. Mnie się wtedy pomyślało, żeby spróbować jeszcze raz pojechać do Pani Minister z kopią tej samej listy i porozmawiać spokojnie. Ponadto uzbroić się w cierpliwość, nie przejmując się długim czekaniem na korytarzu, aż zostanę przyjęty. Zatelefonowałem do sekretarki Pani Minister i poprosiłem o przekazanie Pani Minister wiadomości, że jutro o godzinie jedenastej przyjedzie do niej z kwiatami i słodkim upominkiem kapitan Marek Marzec. Ma on nadzieję, że zostanie poczęstowany kawą lub herbatą. Założyłem mundur, kupiłem kwiaty, bombonierkę i pojechałem.
Punktualnie o jedenastej wszedłem do sekretariatu. – Pani Minister już czeka na Pana Kapitana – powiedziała sekretarka. Sympatyczna Pani Minister z uśmiechem przyjęła bukiet kwiatów a słodycze przekazała sekretarce.
- Proszę, niech Pan usiądzie – zaproponowała miejsce przy ładnym, stylowym, okrągłym stoliku. - Panie Kapitanie, kawa z mlekiem i z cukrem? – zapytała. Tak poproszę.
Piliśmy kawę i rozmawialiśmy o statkach, morzu i morskich przygodach. Zauważyłem, że Panią Minister zaciekawiły rejsy na Spitsbergen. Opowiadałem jak na „Turlejskim” było niebezpiecznie pływać poprzez pola lodowe. Latem lodowce „cieliły się”. Od długiej i wysokiej ściany lodowca odrywały się tony lodu i wpadały do wody. Dzieliły się na mniejsze i większe bryły. Jedne były białe – to świeży lód z górnej warstwy lodowca, niezbyt twardy. Inne niebieskie a nawet granatowe, to lód z dolnych warstw. Twardy jak kamień. Widząc, że wpływamy w taki obszar, zwalnialiśmy, by nie spowodować uszkodzenia kadłuba statku. Zaletą tego twardego lodu, było to, że nadawał się do trunków. W środku lodu widoczne były bańkami powietrza. Lód topiąc się uwalniał powietrze, które od tysięcy lat było uwięzione wewnątrz. Pachniało to powietrze świeżością, a bańki, które były w lodzie pod dużym ciśnieniem - „strzelały” gdy zostawały uwolnione. Gdy uderzały kawałeczki lodu o brzegi szklanek dzwoniły jak serce w dzwonie. Ciekawa jest żegluga w tym rejonie, gdzie słońce latem przez trzy miesiące świeci ponad horyzontem. Nie ma nocy. I te foki i białe niedźwiedzie…
Zobaczyłem w pewnej chwili, że w gabinecie Pani Minister kilka osób słucha tych moich opowieści.
Zerknąłem na zegarek. Prawie dwie godziny trwało spotkanie. Do odjazdu pociągu do Gdańska pozostała niecała godzina.
- Pani Minister – powiedziałem. – Przepraszam, że tyle czasu Pani zabrałem. – Mam prośbę, aby zechciała Pani przejrzeć to zestawienie. – Nic nie szkodzi – odpowiedziała. – A co to jest? – Wstępna propozycja wynagrodzenia dla załogi statku naukowo badawczego OCEANIA.
- Proszę pokazać. – Powiedziała. Podałem listę.
Czytała chwilę a potem powiedziała – To jest źle zrobione.
Przygnębiło mnie to zdanie. Poczułem się trochę nieswojo, bo pomyślałem, że Pani Minister skojarzyła sobie to zestawienie, z naszym pismem, przedstawionym jej przed tygodniem. – Pomyślałem sobie, że zaraz podrze tą kartkę. A ona powiedziała. – Opowiadał pan, że to jest niebezpieczna praca, że trzeba będzie chodzić po masztach, płynąć w lodach – czy tak?
- Tak – potwierdziłem.
- To trzeba poprawić. Siadła za biurkiem i czerwonym długopisem naniosła poprawki. Podpisała dokument. Sekretarka przystawiła ministerialną pieczęć.
Pożegnaliśmy się serdecznie. Po wyjściu z gabinetu, na korytarzu, wśród wielu oczekujących interesantów, na spokojnego, popatrzyłem na naniesione przez Sympatyczną Panią Minister zmiany. Pensje dla każdego z załogi zostały znacznie podniesione. Mieliśmy stawki większe niż załogi pływające w Polskiej Żegludze Morskiej.

WIMPEL

      Była też sprawa wimpla. Jacek wymyślił, że OCEANIA powinna mieć wimpel - czyli taki proporzec - flagę rozpoznawczą, która w czasie podniesienia bandery zostanie wciągnięta na środkowy maszt – na grot.
Do podniesienia bandery pozostały trzy tygodnie. Fabryka w Bielsku Białej. Południowy kraniec Polski. Pojechałem.
Na schodach prowadzących do pani, która przyjmowała zamówienia, wiercił w nosie ostry zapach rozpuszczalników, farb, lakierów. W pokoju podobnie. - Jak ona tu może wytrzymać -pomyślałem. Widocznie przyzwyczajenie.
Dziwny był widok wielu dorodnych paproci rosnących w dużych donicach na półkach. Ani jednego uschniętego liścia.
- Słucham – powiedziała pani.
- Chciałem prosić – zacząłem grzecznie - o zrobienie wimpla – takiego proporca, o długości dwóch metrów i szerokości przy lince 75 cm a z drugiej strony 55 cm. Tu mam projekt naturalnych rozmiarów z papieru.
- Nie ma problemu – z miłym uśmiechem zakomunikowała miła pani. Trzeci kwartał przyszłego roku.
- Ale chciałem prosić by wcześniej…
- Skoro tak ładnie prosi to dobrze, drugi kwartał – mówiąc to zaczęła robić notatki w zeszycie.
- Ale ja chciałem jeszcze wcześniej.
- Na pierwszy kwartał jest niemożliwe. Mamy początek grudnia, koniec roku – objaśniała. - Tu trzeba przygotować dębową ramę a to nie takie łatwe, materiał naciągnąć, odpowiednie farby…
- A gdybym przyniósł taką ramę za dwie godziny, byłoby szybciej? – zapytałem.
- Skąd ją weźmiesz miły człowieku? – zapytała.
- Przez okno widać, na dole szyld z napisem „wyrób trumien”. Na pewno mają dębowe deski, pójdę, poproszę by zrobili taką ramę.
- Wymyśla pan – przerwała nieco poirytowana – na kiedy miało by to być zrobione?
- Za dwa tygodnie – odrzekłem.
Zaniemówiła przez chwilę. A ja pomyślałem – pójdę sobie.
Widocznie odczytała moje myśli bo powiedziała:
- Nie mamy o czym mówić. Niech sobie idzie. Weźmie projekt, a nowy trzeba zrobić na lepszym papierze.
Byłem przy drzwiach, popatrzyłem na nią, na paprocie i pomyślałem, że przegrałem. Powiedziałem jednak:
- Zrozumiałem, idę a mimo wszystko niech pani pozdrowi osobę, która dba o te paprocie na półkach. Musi ona kochać kwiaty. Musi mieć dobre serce. W takiej chemii…
Spojrzała na mnie nieco zdziwiona i rozkazała:
- Niech siada. Da ten projekt. To moje paprocie – dodała.
W dniu podniesienia bandery powiewał na maszcie nowiutki wimpel. Miła pani korzystając z zaproszenia przywiozła go osobiście.

BLACHY

      Spawaczom stoczniowym łączącym blachy na kadłubie OCEANII brakowało czasem tych blach. Jechali więc wózkiem elektrycznym „w teren” i przywozili.
Trzeba było potem statek poświęcić.
Szanowni Panowie Serdecznie dziękujemy. Bóg zapłać.